Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/152

Ta strona została przepisana.

Padł on na wznak, głową na dół i toczyć się gdzieś począł i zniknął, tylko z głębi stłumiony jego głos, jak z grobu się wydobywał, przyczem wrzasnąwszy:
— Śmierć! śmierć, laboga!... śmierć mię dusi — umilkł. Pochodnia, którą miał w ręku, zgasła i pozostali z tej strony nie wiedzieli, co się z nim stało i przerażeni odskoczyli od ziejącej wilgocią i stęchlizną ciemnicy. Przez chwilę panowała przerażająca, śmiertelna cichość, ale pan Rafałowicz zerwał się na nogi i zawołał.
— Czegóż stoicie? trzeba go ratować. Dalej, chodźmy tam za nim!
Wetknięto pochodnię i zobaczono, że tuż za wyłamanemi drzwiami były schody kamienne. Po tych schodach, pod przewodnictwem pana Rafałowicza, który przodem się puścił, poczęli, schodzić. Stopni było siedem i na samem dole, na kamiennej, i rzecz dziwna, suchej posadzce leżał na wznak Maciek blady, z zamkniętemi oczyma, a na nim o! zgrozo — kościotrup. Suche jego ręce, cienkie, białe, rozkrzyżowane były i resztą swego szkieletu przyciskał biednego Maćka.
Widok był straszny i tak przerażający, że nawet pan Rafałowicz cofnął się, szepcząc:
— Wszelki duch Pana Boga chwali!