Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/155

Ta strona została skorygowana.

dów, rozleciał się prawie zupełnie i jedna z rąk, oderwawszy się od kośćca, legła na piersiach Maćka. Czaszka oderwała się i potoczyła gdzieś daleko, krzyż połamał się, tylko nogi krzepko u biodra się trzymały. Zdjęto ostrożnie ową fatalną rękę, podniesiono Maćka oswobodzonego z mniemanych uścisków śmierci, usadzono na schodach i poczęto trzeźwić. Że żył, to nie było wątpliwości. Pan Rafałowicz wsunął mu rękę pod kubrak i wyczuł bicie serca, wprawdzie słabe i nieregularne, ale świadczące, że nie jest to śmierć, ale chwilowe omdlenie z przestrachu.
Ale omdlenie było silne i uparte, zwłaszcza, że nie bardzo było czem trzeźwić Maćka. Napryskano mu się w twarz dosyć wody, nim nakoniec ciężko westchnął, oczy słupem stojące przymknął, potem je znowu otworzył i począł patrzeć obłąkanym, mętnym wzrokiem na obecnych.
— Kto to? — wreszcie zapytał.
— To my... to ja Kazik, twój kamrat, a to pan Rafałowicz, a to Kacper... ocknijże się do licha!
Maciek nic na to nie odrzekł, jeno znów westchnął żałośliwie, oczy jeszcze raz przymknął, by je zaraz otworzyć.
— Maciek — rzekł pan Rafałowicz — napijesz się wina?
— O, laboga, laboga! — jęknął Maciek.