Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/156

Ta strona została skorygowana.

— To dobrze, skoro gada — szepnął pan Rafałowicz — zaraz mu dam mocnego wina węgierskiego, to się ocknie do reszty.
To powiedziawszy, wydobył flaszę z winem, odkorkował i począł lać do gardła Maćka. Ten łykał, łykał, a gdy pan Rafałowicz odjął butlę, mruknął:
— Jeszcze!
— Oho! — rzekł pan Rafałowicz — tybyś, widzę, wszystko połknął — ale dał mu jeszcze pić.
Maciek łykał znowu chciwie i byłby zapewne całą, co prawda niewielką, flaszkę połknął, gdyby pan Rafałowicz nie odjął mu jej od ust. Maciek westchnął, spojrzał żałośliwym wzrokiem na niknącą w kieszeni żupana pana Rafałowicza flaszę, obtarł usta, pogładził się ręką po piersiach, mlasnął językiem i rzekł:
— Przednie!
Roześmieli się na to wszyscy, a Kacper rzekł:
— Skoro jesteś zdrów, to wstawaj. Bodaj cię, a toś nam strachu napędził!
Maciek podniósł się leniwie, pomacał po głowie i rzekł:
— Stłukłem sobie łeb szpetnie. Ale co to było?
I nagłe przypominając sobie, zawołał:
— Rety! ja śmierć widziałem... śmierć mię dusiła!