Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/159

Ta strona została przepisana.

W rzeczy samej w ogromnym staroświeckim, pełnym najdziwaczniejszych zakrętów, zamku, tkwił wielki klucz na pół rdzą zjedzony, a u jego ucha na drucie wisiała kartka nie papieru, ale pargaminu. Znać było na niem jakieś pismo, ale to wilgoć w połowie wyżarła, tylko tu i owdzie pojedyncze wyrazy łacińskie można było odróżnić. Na szczęście pargamin na samym dole był zagięty i w tem zagięciu pismo zachowało się dobrze. Była tu data 25 Sierpnia 1651 r. i podpis Silvia Ascolego.
— Tak, to on, mistrz Ascoli, a mój szwagier to pismo tu ostawił — rzekł poważnie pan Rafałowicz — szkoda, że go odczytać niepodobna, ale wszakże mamy tę pewność, że dobrze idziemy. Panie, racz mu dać wieczne odpocznienie a światłość wiekuista niechaj mu świeci.
Przeżegnał się, westchnął i rzekł:
— Sprobój, Kaziku, otworzyć te drzwi.
— Ja już próbuję, ale klucz zardzewiał i strasznie skruszał... nie! nie mogę. Trzeba drąg włożyć w ucho, może się da otworzyć.
Użyto więc drąga żelaznego i przy pomocy Kacpra, bo Maciek tchórzliwie trzymał się zdaleka, a pan Rafałowicz dumał nad pismem Ascolego, zamek nakoniec z piskiem i zgrzytem przeraźliwym ustąpił. Gdy potem same drzwi z takim zgrzytem, przez tysiączne echo powtarzanym,