Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/165

Ta strona została przepisana.

— O, laboga, laboga, — zawołał kwaśno Maciek — jaki też to jegomość dokuczny. Ja się nieboszczyków ani krzynkę nie boję, ale tam, to mi się widziało, że to śmierć sama... ano i pewno była to śmierć, jeno uciekła. Ale teraz to ja się wcale nie boję.
— Spodziewam się — odrzekł pan Rafałowicz boby też to wstyd było, żeby taki chłop bał się nieboszczyków. Ale uważam, że powietrze tu jest okrutnie ciężkie.
Jakoż w rzeczy samej w korytarzu tym, coraz bardziej się obniżającym, powietrze było nadzwyczaj duszne i zepsute, do czego także przyczyniał się wiele kopeć i dym z pochodni, które z braku przewiewu i tlenu, raczej ćmiły się tylko i dymiły, gorejąc słabym płomieniem. Pan Rafałowicz uważając to, zatrzymał się i rzekł.
— Niema co, trzeba zgasić pochodnie, bo inaczej podusimy się z kretesem. Latarka moja potłukła się, to prawda, ale zawżdy w niej świeczkę osadzić można, a że tu niema nijakiego przeciągu, tedy goreć i świecić nam będzie.
Uczyniono tak i ze ściśniętem sercem, dysząc coraz ciężej, ruszono dalej wśród zupełnych prawie ciemności, gdyż świeczka pana Rafałowicza rzucała słaby tylko i migotliwy blask przed nim samym, a idący w tyle nic prawie nie widzieli. Na szczęście korytarz począł się podnosić i nie-