Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/166

Ta strona została przepisana.

bawem natrafili na schody, których było ośm i te wprowadziły ich do niewielkiej piwniczki, gdzie powietrze było o wiele lepsze, jakkolwiek stęchlizną przesiąknięte.
W piwnicy tej było zupełnie ciemno, tylko wędrowcy z tego sądzili, że znajdują się w jakiemś obszerniejszem miejscu, bo już nie obcierali się bokami o ściany i wyciągnąwszy obie ręce, znajdowali próżnię. Chcąc więc rozpatrzyć się w położeniu, zwłaszcza, że teraz nie wiedzieli gdzie iść, pan Rafałowicz kazał zapalić pochodnie.
— Pewnikiem — mówił — jesteśmy w lochach pod kościołem OO. Jezuitów, ale należy to obaczyć i spenetrować wszystko jak się patrzy.
Zapalono więc pochodnie i gdy te zajaśniały żywym blaskim, nagle rozległ się gdzieś, wysoko pod sklepieniem głuchy szelest, jakieś ruchliwe cienie poczęły się ukazywać, przelatywać z cichym szmerem i coś nadzwyczaj wstrętnego muskało twarze wędrowców, czyniąc lekki wiatr. Zrazu nikt z nich nie mógł zrozumieć, co to takiego i ogarnęła ich zabobonna trwoga, a Maciek kuląc się i chwytając pana Rafałowicza za połę od żupana, krzyczał przerażonym głosem:
— Rety! co to takiego? o, laboga, coś mię liże po gębie!
Dopiero Kacper, podniósłszy do góry pochodnię i oświeciwszy nieco dość wysokie sklepienie, zawołał: