Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/174

Ta strona została skorygowana.

stych frendzli, z blachami, na których czerniały napisy. Ale nawszystkiem tem leżała biała pleśń, grube warstwy pyłu jakiegoś szarego, plamy brudne nieokreślonej barwy. Wiele z nich, zwłaszcza te, co na samym spodzie stały, pod naciskiem warstw zwierzchnich, pozapadało się i popękało i z pomiędzy szmat aksamitu i frendzli, tu wyglądała noga jakiegość nieboszczyka, w żółty but niegdyś, dziś na pół zbutwiały przybrana, tam znowu noga nieboszczki w strojny atłasowy trzewiczek obuta, który jakimś cudem wśród tej zgnilizny powszechnej zachował się cały i świeży, jakby wczoraj dopiero wyszedł z rąk szewca. Owdzie sterczały ręce, piszczele, kości białe; tu na posadzkę potoczyła się naga czaszka i czarnemi dołami, w których niegdyś oczy były, zdawała się patrzeć na tych, co przyszli jej spokój zakłócać. Tam znowu inna zachowała długie, jasno, niewieście włosy i leżąc na nich, jak na złocistej brokateli, śmiała się szyderczo szeregiem białych zębów. Wszędzie pełno było kości, nóg, rąk, czaszek i straszna ruina, straszne szczątki ludzkie.
Ale najokropniejszy był widok tuż pod otworem, wybitym przez czterech podziemnych wędrowców. Cegła i wapno spadające do tego grobowca, potrzaskało trumnę jakąś i widać było całe zwłoki jakiejś dostojnej damy, ubranej bogato