Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/175

Ta strona została przepisana.

w złocistą rogówkę, czepiec wspaniały, z pod którego koronek wychylała swą ohydną czaszkę trupią. Cegły, spadając, ugrzęzły w miękkim ciele, połamały bogatą brokatelę i ukazywały szare piszczele nóg, w zbutwiałe, niegdyś atłasowe białe obute trzewiczki. A do tego ponurego i wstrząsającego widoku, który już sam przez się dreszczem przejmował, zwiększały grozę nietoperze, które także pod wpływem światła pochodni pozrywały się w tej piwnicy i swym cichym lotem, muskającym twarze czterech peregrynantów, zdawały się przypominać widma śmierci, której to miejsce było niezaprzeczoną dziedziną.
Pan Rafałowicz, Kazik i Kacper, obrzuciwszy wzrokiem ów ponury grobowiec, cofnęli głowy, ale Maciek ciągle patrzał i gadał:
— Pi! pi! pi! jakie haniebnie piękne trzewiczki i ciżmy sztukwarkowej roboty. O, laboga, laboga! i to się tak tutaj marnuje, dyć ja za takie ciżmy dziesięć złotych bym dostał. Oj ludzie, ludzie, jak wy za nic macie pracę szewcką!
— Cichaj tam, cebulo! — zawołał Kazik.
Maciek ucichł, powstał i obracając się, zobaczył, że wszyscy trzej jego kompanioni stoją w kupie i patrzą na prospekt mistrza Ascolego i radzą.
— Tu — mówił pan Rafałowicz — Ascoli narysował krzyż, jakoż natrafiliśmy na trumny, co oczy-