Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/179

Ta strona została przepisana.

i słychać było, jak biegł szybko po schodach jakichś, krzycząc w niebogłosy.
— Reta! reta! ratujcie ludzie!
Wszystko to stało się tak prędko, że nim czterej wędrowcy mogli się opamiętać, przyjść do siebie i zdać sobie sprawę z tego nagłego i niespodziewanego zjawiska, głos i kroki uciekającego ucichły, słychać było gwałtowne trzaskanie drzwiami, wreszcie zapanowało głębokie milczenie.
— Przeląkł się nas — rzekł, śmiejąc się pan Rafałowicz — pewnikiem to był jaki stróż tych grobów.
— O, laboga, laboga — odezwał się Maciek — co też jegomość mówi, stróż!... gdzie tam stróż, to był dyabeł.
— A to czemu?
— Oto był calusieńki czarny i krzyczał po dyabolsku.
— Pleciesz niedorzeczności i lepiejbyś, mociumpanie, milczał.
— Ale, milczał! On nie ze strachu uciekł, jeno z trwogi...
— Masło maślane! — zaśmiał się Kacper.
— A nie... bo z trwogi przed nami, bo my wierne chrześcijany i też katoliki.
— Cichaj, cebulo! — zawołał Kazik.
— W każdym razie — mówił dalej pan Rafałowicz — dobrze się stało, że się przestraszył