Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/180

Ta strona została przepisana.

i wziął nas za nieboszczyków. Bo gdyby było inaczej, cała nasza wyprawa na nicby się nie zdała. Ale nie mamy tu czego czekać. Uciekajmy stąd, bo kto wie, czy ów stróż, narobiwszy krzyku tam na górze, nie sprowadzi do tych podziemi jakich wcale nie pożądanych gości.
— Niby dyabłów? — spytał Maciek.
— Cichaj, cebulo, mówię ci po dobroci — zawołał Kazik, dając Maćkowi szturchańca w bok.
— Nie bij! — mruknął Maciek.
Umilkł, ale zaraz potem mówił:
— O, laboga, laboga, jacy też to sprzeczni są ludzie. Człek chce się dowiedzieć przecie o to i o owo, a tu zaraz: „cichaj cebulo“ i kuks mię w żołądek. Com ci winien, że mię cięgiem pierzesz?
— Nie piorę cię, jeno ci suję daję.
— A bez co?
— Bez to, coś głupi. I ty nie odzywaj się, jeno milcz i słuchaj, kiedy starsi mądrzejsi od ciebie rozmawiają.
— Nie gadaj!
— A tak... a teraz bądź cicho!
Maciek umilkł i szedł już teraz, nic się nie odzywając, pociągając tylko od czasu do czasu nosem i wzdychając melancholijnie.
Przechodzili jeszcze kilka piwnic także pełnych trumien i kościotrupów, a gdy była jaka