Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/181

Ta strona została przepisana.

wątpliwość, w którą stronę się obrócić, zawsze znajdowali na murze strzały, widocznie przezorną ręką Ascolego w tym labiryncie piwnić i lochów wyrzezane. Wreszcie dostali się do niedługiego ale wązkiego korytarzyka, który doprowadził ich do szerokiego podziemia, także pełnego trumien i szczątków ludzkich. Pan Rafałowicz, zatrzymawszy się tutaj, znów począł się radzić prospektu mistrza Ascolego i busoli i namyśliwszy się, a rozglądnąwszy dokoła, rzekł:
— Pewnikiem teraz znajdujemy się w podziemiach kościoła św. Jana. Mam nadzieję, mociumpanie, żo niedługo będziemy pod zamkiem i że najgorsze już przebyliśmy.
— O, laboga, laboga zajęczał Maciek — czas byłby też wielki, bo mi się tak jeść chce, żem wysechł jako te nieboszczyki. I taki jestem lekucieńki, że gdyby mnie kto palcem tknął, zaraz bym się przewrócił, a taki pusty, że gdyby mi Kazik kuksa dał, toby mi w żywocie dziurę zrobił jako w bębnie...
Kazik nieomieszkał zaraz w bok szturgnąć Maćka, na co ten zwykłe swoje:
— Nie bij! — odmruczał.
— A cóż, zrobiłem ci dziurę?
— Ano nie... boś w ziobra tknął... — ale czego ty mię bijesz, com ci winien?