Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/182

Ta strona została przepisana.

— Cichaj, cebulo!
Ale przepowiednia pana Rafałowicza, że już najgorsze przebyli, nie sprawdziła się. Ciężka była jeszcze przeprawa przez piwnice z trumnami, wśród nadzwyczaj zepsutego powietrza, wdrapywanie się na liczne oślizgłe schody, znowu spuszczanie się z nich. Przebyli to wszystko w ponurem milczeniu, bo te ciągle trumny, kości ludzkie, szczątki walające się po podziemiach, bardzo przygnębiająco na nich oddziaływały. Przytem zimno panujące w tych lochach, wilgoć szkaradna przejęła ich do kości i przy podrażnieniu nerwowem sprawiła, że wszyscy trzęśli się z febry, a Maciek głośno zębami klapał i prosił pana Rafałowicza, by mu „dla rozgrzewki dał kapeńkę tego przedniego wina“ które już raz pił, gdy omdlał ze strachu wśród uścisków, jak utrzymywał, śmierci, ale pan Rafałowicz odmówił:
— Jest już wina nie wiele, a nie wiemy, co którego z nas może spotkać.
Maciek jęczał i gadał coś o nieużytych ludziach, co jednak pana Rafałowicza nie wzruszało wcale. Tak przeszli owe grobowe podziemia i w końcu znaleźli się w wązkim, ale suchym i dobrze przewietrzanym korytarzu.