Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/184

Ta strona została przepisana.

prowadzą na dziedziniec zamkowy. Na dziedzińcu tym, wiem ja dobrze, bo niedawniej jak dwie niedziele temu byłem w Zamku, kręci się mnóstwo żołdaków i mógłby który usłyszeć gruby twój głos, Maćku, więc nic nie gadaj.
— O, rety, rety, jaki też to jegomość sprzeczny. Nie gadać, to nie będę gadał. Ja ta do gadania nie jestem skory, jeno...
Przerwało mu uderzenie w bok, wymierzono przez Kazika:
— Cichaj, gamoniu! Jegomość zakazał gadania, więc stul gębę!
— Nie bij! com ci winien?
— A przytem — ciągnął dalej pan Rafałowicz — należy teraz gwoli wszelakiego bezpieczeństwa zachować wielkie ostrożności. Z tego lochu wszędzie prowadzą okna na dziedzińce zamkowe i jest tu widno. Trzeba tedy pogasić pochodnie, bo najprzód zgoła one nie są nam już potrzebne, a potem mógłby kto światło obaczyć lub dym smolny poczuć. Gaście tedy chłopcy!
Zasyczały pochodnie wsadzone w piaszczysty i wilgotny grunt i wędrowców otoczyła zrazu ciemność, ale gdy wzrok przyzwyczaili do tych półmroków, doskonale widzieli wszystko, zwłaszcza, że dość gęsto umieszczone tuż pod sklepieniem, silnie okratowane okienka przepuszczały nieco blade, ale dostateczne światło.