Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/185

Ta strona została przepisana.

Szli więc teraz w zupełnem milczeniu, gdy nagle pan Rafałowicz, zawsze przodem postępujmy, potknął się o jakiś przedmiot na ziemi leżący. Z początku nie można było rozeznać, coby to takiego było; niby to człowiek leżał, otulony w coś białego, niby nie człowiek.
— Ki licho! — mruczał pan Rafałowicz, nachyliwszy się i pilnie przyglądając się owemu czemuś.
Maciek tymczasem już się przestraszył, skoczył za Kacpra i schwycił go się z tyłu, zasłaniając się nim jak tarczą.
— O, laboga, laboga — szeptał — może to znowu śmierć!
Ale nikt nie zważał na jego tchórzostwo i jęki, bo wszyscy zajęci byli znalezionym przedmiotem. Gdy go podniesiono i rozwinięto, okazało się, że to jest szeroka i długa biała opończa, jaką nosili rajtarzy gwardyi Króla Jana Kazimierza. Skąd ona się tu wzięła, trudno było odgadnąć; widocznie jakiś rajtar, może wsadzony za jakie przewinienie do lochu, zgubił ją i zapomniał o niej. Opończa była cała, dobra jeszcze i dość czysta; tedy Maciek, przekonawszy się naocznie, że pod nią nie ukrywa się żadna śmierć czyhająca na jego drogocenne życie, chwycił ją, starannie obejrzał i rzekł:
— Ja ją będę niósł.