Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/186

Ta strona została przepisana.

Nikt się o to nie sprzeczał, bo nikomu nie chciało się dźwigać dość ciężkiej opończy, ile że wszyscy byli obładowani, zmęczeni, głodni i wyczerpani tą, tak długo trwającą i pełną tylu przygód, peregrynacyą podziemną. Maciek więc okrył się opończą, ciągle ją oglądał i mruczał:
— Galanta opończa, ani słowa!
Przechodzono rozmaite piwnice, mijano boczne korytarze, przyczem pan Rafałowicz radził się ciągle prospektu mistrza Ascolego i patrzał nieustannie na busolę. Wreszcie kręcąc się tak, nagle znaleźli przed sobą drogę zamkniętą. Korytarz kończył się ścianą drewnianą, ułożoną z grubych desek, w mur wpuszczonych. Pan Rafałowicz, idący jak zwykle na przedzie, gdy obaczył tę ścianę, nagle odwrócił się do swoich kompanionów, zrobił znak ręką, by stanęli i przyłożywszy palec do ust, nakazał im milczenie.
Wszyscy na ten znak stanęli i wstrzymując dech w sobie, wyciągnęli szyje jak żórawie, żeby zobaczyć co to się takiego stało i na wielkie swoje zdziwienie spostrzegli, że przez szpary źle spojonych desek przegląda światło. Pan Rafałowicz tymczasem na palcach, zachowując jak największą cichość i ostrożność, posunął się do desek i przez owe szpary zaglądać zaczął do wnętrza, gdzie owe światło błyszczało. Patrzał dość długo, nakoniec głosem podniesionym zawołał: