Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/194

Ta strona została przepisana.

Nakoniec gramoląc się ciężko, stękając i jęcząc, wychyliła się rozczochrana głowa Maćka, z okrutnym siniakiem na czole, potem ręce, wreszcie cały korpus. Wstał, obmacał się po ciele, jak gdyby się chciał przekonać, czy mu się jaki kawałek gdzie nie zapodział i jęknął:
— O, laboga, laboga, a tom się zmachał. Reta, myślałem co już żyw nie jestem.
— Gdzie moja czapka? — spytał nagle Kazik.
— A nie wiem!
— Nie wiesz, gamoniu zatracony? masz!
I potężnego kułaka wymierzył w bok Maćka.
— Nie bij! com ci winien?
Ale w tejże chwili rozległ się głos pana Żórawskiego:
— Bodajże was zabito! a toście narobili galimatyasu. Co teraz będzie, jak przyjdzie Frytjof?... psie imioniska mają te Szwedy, ale ja jestem wierny sługa Króla Imci Karola Gustawa...
— Panie Żórawski — zawołał pan Rafałowicz, przebierając się z ciężkością przez stos desek — poznajeszże mię teraz? Żali duch jestem, czy też twój kum, Mikołaj Rafałowicz?
Pan Żórawski chudy, szczupły, zawiędły, z wielką szpakowatą brodą, w wyszarzanym kubraku rzemieniem przepasanym, z włosami długiemi i rozwichrzonemi, spojrzał podejrzliwie na pana Rafałowicza i rzekł: