Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/198

Ta strona została przepisana.

— Niech mu ta Pan Bóg da to, na co zasłużył!
Kazik zabrał się teraz do piłowania kajdan u nóg, a tymczasem Maciek z Kacprem usiedli sobie na deskach i przysłuchując się tej rozmowie, rozwinęli swoje tobołki i zabrali się do jedzenia, bo tą długą percgrynacyą po podziemiach i licznemi w nich przygodami byli mocno wygłodzeni. Maciek jeno ciężko wzdychał i nosem głośno, pociągał, ujrzawszy, że szczury zjadły mu nieomal całą kiełbasę, ostawiwszy jeno kawałek.
— O, laboga, laboga! — mówił — cóż to za żerne kanalie. A żeby ich morowe! zjeść głodnemu człekowi wszystką taką galantą kiełbasę z czosnkiem! O, rety! rety! już teraz jak obaczę szczura, to żeby niewiem jak się prosił i wąsami ruszał, zara hycla ubiję za moją kiełbasę.
I oglądając pozostały kawałek, mruczał:
— Jak to szelmy ogryzły. Obrzydzenie człeka bierze!
Obrzydzenie to jednak nie przeszkadzało mu, że cały ów kawałek zjadł z wielkim smakiem.
Przez ten czas Kazik pracował ciężko i niebawem łańcuszki z nóg pana Żórawskiego spadły. Wyswobodzony od więzów wyprostował się, przeciągnął, kopnął nogą z gniewem łańcuchy i począł przechadzać się z widoczną ulgą po piwnicy. Ale nagle stanął przed panem Rafałowiczem i spytał: