Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/202

Ta strona została przepisana.

nic nie obchodziło, gryzł chleb suchy i mlaskał przytem zawzięcie językiem.

Aż nakoniec wrzeciądze zostały odsunięte, drzwi skrzypiąc rozwarły się i żywy promień światła padł do piwnicy. We drzwiach stał Szwed ogromny w łosiowym kaftanie, kapeluszu szerokim ze skrzydłami, butach palonych, z rapirem przy boku. W jednym ręku trzymał latarkę, a w drugim niósł konew wody i bochenek chleba czarnego pod pachą. Wszedł, podniósł latarkę do góry i ujrzawszy trzech nieruchomych i niespodziewanych gości, przez chwilę stał oniemiały i zdziwiony.
Ale niedługo tak patrzał, bo nagle Maciek zerwał się z desek, na których siedział i chwytając leżącą obok szpadę, którą już rano zakłuł Szweda, a którą Kacper zostawił na deskach, jednym skokiem swych bocianich nóg znalazł się przy rajtarze szwedzkim.