Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/206

Ta strona została skorygowana.

Pan Żórawski wyprostował się i spojrzał na Maćka takim wzrokiem, jakby go pierwszy raz widział i przypatrzywszy mu się dobrze, rzekł:
— A! toś ty, coś Frytjofa uśmiercił?
— A ja. O, laboga, żeby tak o co, jak o tych hyclów Szwedów! I czegóż jegomość na mnie patrzysz, jakbyś mię zjeść chciał? Gadajno jegomość, gdzie jest moja matuś?
— Twoja matuś? ano... prawda. Kat tam wie, czy to wszystko nie jest omamienie. Bo czy to może być, żeby Frytjof nie żył i żeby te drzwi były otwarte?
— Mój mości Żórawski — wtrącił zniecierpliwiony tem wszystkiem pan Rafałowicz — drzwi otwarte w rzeczy samej i czas już wielki, żebyś nas stąd wyprowadził. Bo jak tam na górze obaczą, że ten twój Frytjof nie wraca, to gotowi tu przyjść kupą i nas wszystkich pobrać jak baranów i w łańcuszki okuć.
— Ty, rajco miejski, dobrze rajcujesz, ani słowa, choć ty mnie nie przekonasz, że to jest omamienie. Może to dyabeł przybrał na się posturę rajcy miejskiego, pana Rafałowicza?
— Tfu! — splunął pan Rafałowicz — ten człowiek jest szalony.
— Jegomość — zawołał Maciek, trącając Żórawskiego — zaprowadźno mię do matusi.