Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/209

Ta strona została przepisana.

— Owa, jaka mi mądra rada! — zawołał pan Rafałowicz, który był gniewny i zniecierpliwiony tem wszystkiem — to i dziecko wie, że najłatwiej otwierać drzwi kluczem. Ale skądże waćpan weźmiesz tego klucza?
— A wezmę! — zawołał pan Żórawski i po chwili dodał: — niech tam co chce będzie, bo chociem ja wierny sługa króla Imci Karola Gustawa...
— Tfu! oszalał z tym swoim heretyckim królem! — mruknął pan Rafałowicz.
— Wszelako — ciągnął dalej Żórawski — wyście mi swojaki i tę też Maciejową kramarkę znałem, pyskata baba, bo pyskata, ale poczciwości rzetelnej...
— A niech jegomość nie wydziwia na moją matusię — porwał się Maciek — bo jak Pana Jezusa kocham nic zdzierżę, jeno prać będę, aż wióry polecą...
— Cichaj, cebulo! — syknął Kazik i potężny kułak padł na plecy Maćka.
— Nic bij! com ci winien?
— Otoż tedy — mówił dalej pan Żórawski zamyślony mocno i stąd zapewne nie zważający na pogrożki Maćka — powiem wam, że ten klucz i inne klucze od bram, komnat i więzień zamkowych, zawżdy na noc pod poduszkę chowa imćpan Manderstörna, który jest przy jaśnie oświeconym gubernatorze Wittenbergu, niby jego adlatus. Otoż tam są te klucze.