Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/211

Ta strona została przepisana.

słuchali pilnie tego, co pan Żórawski prawił. Gdy więc Maciek powiedział, że widzi schody, które, istotnie z kamienia wykute, wiodły gdzieś na górę, Żórawski rzekł:
— Temi schodami, co je jeszcze za książąt mazowieckich tu zbudowano i tędy chadzały różne czarownice do ostatnich Piastów: Janusza i Stanisława, — można się dostać do komnat jaśnie wielmożnego gubernatora Wittenberga. Tam są drzwi, ukryte w ścianie i jak naciśniesz guzik, zaraz się otworzą. Otoż w antykamerze na obozowem łóżku składanem, sypia imćpan Manderstörna i pod poduszkę skórzaną kładzie sobie klucze. Zrozumiałeś? a wy zrozumieliście?
— Jużcić — odpowiedział za wszystkich pan Rafałowicz — to co waćpan mówisz łacno zrozumieć. Ale coż nam z tego, że wiemy gdzie są te klucze, kiedy ich przecie z pod poduszki pana Mandorstörny nikt nie wyciągnie.
— Hm! to już wasza rzecz. Ale ja wam coś powiem. Po tych lochach różne mary chodzą, dusze pokutujące a może i sam Antychryst. To też ja myślę, że i wy jesteście takiemi marami, które posturę ludzką przybrały. Bywa to, bywa.
— Ale co też jegomość plecie. Co my za mary! — zawołał Maciek.
— Ano... ja nie wiem, ale to bywa i Szwedy... to jest rzecz chciałem, jaśnie wielmożny guberna-