Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/212

Ta strona została przepisana.

tor Wittenberg wie o tych marach i sam słyszałem, jak gadał, że go czasem nawiedzają i dręczą. A przytem oni tam śpią mocno, bo rano wstają teraz, bo się boją wojska Rzeczypospolitej, powiadam wam.
— To prawda. Ale cóż owe klucze? — pytał pan Rafałowicz.
— A cóż? słyszałem jak ten wyrostek (tu wskazał na Maćka) co ma gębę tak z przeproszeniem głupią jak dynia, powiadał, że się przebierze w ten oto biały płaszcz i pójdzie straszyć jaśnie wielmoż...
— Już wiemy, Wittenberga — przerwał zniecierpliwiony pan Rafałowicz.
— To właśnie, jaśnie oświeconego generała Wittenberga — ciągnął niezbity z tropu Żórawski — niech więc idzie i klucze zabiera.
— A pójdę! — zawołał Maciek — co nie mam iść! Wielga rzecz! O, laboga, laboga, raz kozie śmierć.
I począł pośpiesznie nadziewać na siebie płaszcz, ale Żórawski go powstrzymał.
— Powoli, powoli, nie teraz. Jak północ wybije na półzegarzu zamkowym, to wtedy pójdziesz. I to niebawem nastąpi, bo noc już jest oddawna, skoro Frytjof przyszedł... Uśmierciłeś go, uśmierciłeś, szkoda tylko jego duszy heretyckiej, że pójdzie na wieczne męki.