Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/217

Ta strona została przepisana.

się jeno żywnie spodoba stąd wyjść mogę, pluję na zamorskich królów!
— Przecie waszmość rzekłeś mądre słowo — odezwał się na to pan Rafałowicz — i ja rozumiem, że trzeba nam stąd jak najprędzej uciekać.
Stał i rozglądał się po izdebce, która była wązką, nizką i pustą, jeno w kącie sterczała prosta ława, na której zaraz, zmęczony mocno, usiadł. Zapanowało milczenie, bo wszyscy powtykali głowy w okna, przypatrując się owym ogniom za Pragą gorejącym, gdy nagle rozległo się szlochanie i głośne pociąganie nosem Maćka.
— A ty czego beczysz? — spytał pan Rafałowicz.
— A bo... a bo — szlochał Maciek — jegomość chce uciekać i zapomina o mojej matusi. A ja, niech co chce będzie, niech mię Szwedy uśmiercą, a bez matusi stąd nie wyjdę, nie wyjdę i koniec! O, laboga, laboga!
— Dobry z ciebie syn, Maćku — odrzekł pan Rafałowicz — i Bóg ci to wynagrodzi. Jużcić, do, dobrzeby było, żebyśmy twoją matkę oswobodzili, ale nie wiem, ażali czasu nam na to starczy. My jeszcze tej nocy musimy popłynąć na Pragę, żeby królowi jegomości donieść o owych lochach, któreśmy z takim trudom przebyli, a przecie to są ważniejsze sprawy, jak oswobodzenie twej matki, która i tak wolną będzie, jak nasi Szweda wypędzą. Teraz noce są krótkie...