Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/218

Ta strona została przepisana.

— O, laboga, laboga — jęczał Maciek — co też to jegomość gada. Wolną będzie, kiedy ją jutro na męki brać mają. Co będzie, to będzie, ja się stąd bez matusi nie ruszę!
— Proszę jegomości — wtrącił się Kazik — czy to my wszyscy potrzebni na Pradze? wszak ci dość będzie, jak jeden tam popłynie i królowi o wszystkiem powie.
— Hm... jużcić twoja prawda, i nawet łacniej będzie jednemu przemknąć się przez Wisłę, ile że Szwedzi pewnikiem strzegą przewozów...
— To fracha! pływam jak ryba i przepłynę bez łodzi! — zawołał Kazik — więc ja się puszczę, a jegomość z Kacprem, Maćkiem i panem Żórawskim przez ten czas uwolnią starą Maciejową.
— O, rety, rety! — wołał Maciek — jegomość gada, że naszych temi lochami przeprowadzi. Figę malowaną! a niezawaliły się to lochy, kiedy Szwedy do nas strzelały? Jakże jegomość tamtędy naszych przeprowadzi?
— To prawda i ja już o tem myślałem, ale zawżdy naszych będzie można lochami doprowadzić do furty bocznej i wylazłszy tamtędy, będą już w mieście. Ale co to o tem gadać! co ja myślę, to myślę. Teraz jeno rzeknę, że Kazik musi popłynąć na Pragę, a my...
W tejże chwili na wieży zamkowej zegar począł bić godzinę. Chrapał, jęczał biedaczysko, ale