Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/219

Ta strona została przepisana.

wśród ciszy, która od niejakiego czasu zapanowała na dziedzińcu zamkowym, każde jego uderzenie brzmiało rozgłośnie. Wszyscy poczęli liczyć i naliczyli dwanaście.
— Północ! — szepnął Kacper.
Pan Żórawski, który przez cały czas powyższej rozmowy stał przy oknie od strony dziedzińca i zgoła się do niej nie mieszał, nagle teraz się odwrócił i rzekł:
— No... Szwedy się pospały, jeno straże chadzają. Możemy iść do pana Manderstörny.
— Więc idź, Maćku — rzekł pan Rafałowicz — a my tu poczekamy na was.
— Chwała panu Jezusowi niech będzie! — zawołał Maciek i pośpiesznie począł na siebie nadziewać białą opończę. Chociaż Maciek był chłopak wysoki, jednakże opończa, skrajana widocznie na ogromnego rajtara, bo gwardya króla Jana Kazimierza z samych olbrzymów się składała, zakryła go całkiem i z tyłu niby ogon się wlokła. Skoro jeszcze Maciek nadział kaptur na głowę, to wyglądał przy blasku miesiąca jak prawdziwe widmo.
Pan Żórawski chodził koło niego i opatrywał go na wszystkie strony, wreszcie rzekł:
— Dobrze jest, ani słowa. Dopiero to strachu narobisz tym hyclom Szwedom. Oni tu ciągle jeno gadają o białej marze, co chodzi po zamku. Cho-