Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/220

Ta strona została przepisana.

dzić ona, chodzi, bo to ją i mój ojciec nieboszczyk i król Zygmunt widział raz, ale to ma być niewiasta, a ty jesteś chłop i nie żadna mara. Ale czekaj no, ja cię jeszcze lepiej ubiorę. Dobrze, żem sobie przypomniał.
To rzekłszy, żwawo schylił się pod ławę, na której ciągle, odpoczywając, siedział pan Rafałowicz i wydobył stamtąd garść węgli. Te potłukł na ławie na miał i tym miałem tak uczernił fizys Maćka, że wyglądał jak dyabeł, a łyskając białkami oczów i czerwone usta wykrzywiając, miał minę tak straszną i zabawną zarazem, że się Kacper i Kazik pokładali ze śmiechu.
— Wezmę ja ten rożenek, com nim dzisiaj dwóch Szwedów naszpikował — gadał Maciek — i jak się on generał zamorski jeno ruszy, zaraz i jego zadźgam.
— Maćku — odrzekł na to poważnie pan Rafałowicz — dobrze czynisz, mociumpanie, że bierzesz ze sobą broń, bo nie wiadomo co tam za termin przypaść na ciebie może, ale ja ci powiadam, nie używaj tej broni chyba w ostateczności. Nie po to idziesz, żebyś Szwedów rzezał, jeno żebyś matkę oswobodził, a lepiej będzie dla niej, dla ciebie i dla nas, jeżeli tego dokonasz cicho i spokojnie. Czy mię rozumiesz, Maćku?
— O, laboga, co nie mam rozumieć? kiej jegomość nie chce bym dźgał Szwedów, to ich dźgać nie będę.