Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/221

Ta strona została przepisana.

Mówił tak, ale widocznie o tem nie myślał, jeno zwracał się ciągle do Kacpra i Kazika i oczami strasznie przewracał, język pokazywał i ponuro ryki ze siebie wydawał. Ale to zgniewało pana Rafałowicza, bo wstał z ławy, podszedł do Maćka, trącił go przez łapę i rzekł surowo:
— Nie wykrzywiałbyś gęby, gamoniu jakiś, a jeno słuchał, co ja ci mówię. Zabraniam ci zabijać śpiących, rozumiesz?
Maciek przestraszony trochę surowym głosem pana Rafałowicza, przestał błazeńskich min czynić i rzekł:
— Słucham jegomości. O, laboga, laboga, skoro jegomość zakazują, to dobrze. Albo ja to rzeźnik, czy Tatarzyn, żebym śpiących rzezał? Nie zadźgam tego generała co ma klucze, jeno mu je zabiorę i tyle...
— Pamiętaj, żebyś tak uczynił, bo inaczej ty i twoja matka zginie.
— O, rety! rety, moja matuś! — ryknie Maciek tak głośno, że aż stojący przy oknie pan Żórawski, ciągle zapatrzony na dziedziniec, drgnął cały i skoczył i zawołał:
— Czego to bydle tak się drze?
— Cichaj, cebulo! — syknął Kazik i potężnym kułakiem uderzył Maćka w bok.
— Nie bij! com ci winien?