Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/236

Ta strona została przepisana.

— Matuś moja, matuś! — ryknął Maciek — o laboga, laboga! jegomość, czego stoimy? chodźmy uwolnić moją matuś! chodźmyż a żywo, bo umrę z żałości. O, laboga, laboga!
I począł zawodzić i nosem głośno pociągać i jęczeć tak krzykliwie, że pan Żórawski rzekł surowo:
— Cichaj, chłopcze, cichaj! tam na górze rejwach jest niemały i nie trzeba, żeby nas usłyszeli. Cóżeś ty, do stu katów, baba czy co? Słyszał to kto, żeby taki chłop, któremu się już wąsy pod nosem puszczają, beczał jak dziecko. Milczże mi do stu par paraluszów, bo wszystko twymi wrzaskami popsowasz i nie uwolnimy nikogo.
— Już będę cicho, mój jegomość, już cicho będę, jeno chodźmy do matusi. Mój jegomość, mój jegomościuniu złoty!...
I chwytając pana Żurawskiego za nogi, począł go całować i ściskać i błagać gorąco. Te prośby rozczuliły starego szlachcica, począł sam szlochać, nosem pociągać i prawić:
— Ano, dobre z ciebie chłopię, rzetelnie mówię, że dobre, i chocieś łyk i szewckie dziecko, masz jednak szlachecką duszę w mieszczańskiem ciele. Szkoda wielka, żeś ty łyk, bo byś mógł daleko zajechać, a może i królem ostać, bo to nie nowina w naszej Rzeczypospolitej. Ale cóż...