Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/237

Ta strona została przepisana.

Chciał coś jeszcze mówić, ale mu Maciek przerwał, wnosząc nowe prośby, by szli uwalniać z lochu jego matką. Machnął tedy ręką i rzekł:
— Ano chodźmy!
Ruszył przodem, zgoła w innym kierunku, niż dotąd szli, a przez drogę gadał, mrucząc pod nosem:
— Żebym go się nie dotykał, sam mu gęby węglem nie mazał i tych oto kluczy nie miał w ręku, tobym rozumiał, że to nie człowiek, jeno mara jakaś, która jeno posturę szewckiego chłopaka na się przybrała, Słychaneż to rzeczy, żeby na tym zepsutym świecie, byli ludzie z takiem dobrem sercem? Żyję ośmdziesiąt lat, a może i więcej i zawżdym jeno widział, że człek człekowi wilkiem... A tymczasem teraz w tych lochach, gdzie jeno cierpienia i jęki się rozlegają, spotykam takie złote chłopię! Ha! Pan Bóg czyni niekiedy takie cuda!
Tak sobie mruczał pod nosem pan Żurawski i szedł przodem ciasnym, wązkim korytarzem, pełnym cuchnącej wody. Maciek za nim śpieszył. Nie szli jednak długo, bo nagle pan Żórawski skręcił w bok i postąpiwszy parę kroków, zatrzymał się przed żelaznemi drzwiami, i wskazując na nie, rzekł:
— To tu!