Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/238

Ta strona została przepisana.

Maciek zatrzymał dech w sobie i patrzał niecierpliwie, jak pan Żórawski dygoczącemi ze starości rękami, począł szukać w pęku właściwego klucza. Znalazłszy go nakoniec, z trudnością wsunął w otwór, zakręcił i drzwi ze zgrzytem i łoskotem odsunął.
Z ciemnego, niczem nie rozświeconego lochu, wionęło zatęchłe piwniczne powietrze i z głębi rozległo się stłumione, jakby z grobu lub trumien wybiegające pytanie:
— A kto tam? żali i po nocy spać mi nie dacie?
Maciek odgadł sercem, że to głos matki i z rozpaczliwym krzykiem, wołając:
— Matuś moja! matuś! to ja... twój syn... o laboga, laboga, to ja!
— Kto? co?... rozległ się ów ponury głos z głębi i przy słabym blasku latarki, który pan Żórawski trzymał, podniosła się gdzieś z ciemności jakaś postać.
Ale już Maciek wpadł do piwnicy i rzucił się jak długi do nóg matki, szlochając głośno, zanosząc się od płaczu i wołając:
— To ja, Maciek! wasz syn! przyszedłem was, matuś moja złota, uwolnić.
Przez chwilę panowało milczenie, aż wreszcie Maciejowa surowym głosem zapytała:
— A ty skądeś się tu wziął?