Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/245

Ta strona została przepisana.

— Jak to, waćpan nas opuszczasz? — spytał pan Rafałowicz.
— Nie... jeno przewodniczyć asanom nie będę. Jako człek rycerski, który się niegdyś żołnierskiem rzemiosłem parał, wiem, że Szwedzi w obliczu nieprzyjaciela musieli gęste ponad Wisłą popostawiać straże.
— Więc cóż?
— A to, że nie wiem jak wy się tam dostaniecie do Mostowej ulicy. Tedy ja sobie będę szedł w straży tylnej, jako ciura obozowy i patrzeć, jako to asan hetmanisz. Bo i to też rzec należy, że niesłychanem to jest, by łyczek i rajca miejski hetmaństwa się podejmował.
Ale pan Rafałowicz nie słyszał już tej końcowej uwagi starego burgrabiego, gdyż doskonale pojmując, że jeżeli uda im się przemknąć ponad Wisłą, to tylko pod zasłoną nocy, ruszył żwawo naprzód, nie tracąc ani chwili czasu. Na szczęście straże tu były nieliczne i nad świtaniem przed chłodem i znużeniem gdzieś pokryły się po kątach a przytem po uliczkach nadbrzeżnych już ruch się zaczynał i tym sposobem niepostrzeżeni i niezaczepiani wydostali się na ulicę Mostową. Strachu i kłopotu przytem było nie mało, zwłaszcza z Maciejową, która otyła i niemłoda poprostu iść nie mogła i zadyszana mocno, na połowie drogi ustała.