Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/249

Ta strona została przepisana.

Słowa te rozgniewały pana Rafałowicza najprzód, a potem pana Żórawskiego. Pierwszemu szło o to, by Kazik jak najprędzej popłynął, dopóki jeszcze szary mrok panuje i mgły białe unoszą się nad Wisłą, więc zbliżywszy się do rybaka, spytał:
— Czy wiesz, kto ja jestem?
— A cóż nie mam wiedzieć? pan rajca Rafałowicz?
— No więc... możesz być pewny, że będziesz zapłacony.
— Ej!... — machnął ręką Andrzej — gruszki na wierzbie. Żali w takich czasach jak dzisiejsze, mogę ja u jegomości i za taki czyn domagać się zapłaty? Wszak Szwedy...
Ale przerwał mu pan Żórawski. Zbliżył się do Andrzeja, stanął przed nim z wąsami nastroszonemi i mruknął:
— Masz tu, łyczku jakiś, dukata i płyń mi zaraz, bo inaczej i dukata nie dam i tym oto mieczem łeb ci zetnę. Rozumiesz?
Słowa te poskutkowały odrazu i Andrzej zląkłszy się groźnej figury pana Żórawskiego, rzekł:
— Dobrze, dobrze, mój jegomość, zaraz płynę. Co nie mam płynąć? Ja tak tylko gadałem, ale skoro panowie dają dukata, zaraz jedziemy. Któryż to z waszmość panów ma ze mną płynąć?
Kazik wysunął się naprzód i rzekł:
— Ja.