Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/25

Ta strona została przepisana.

żal, zaczął rozpaczliwie machać długiemi rękami, pociągać nosem i lamentować:
— O laboga! laboga!
— Stulże gębę do stu katów, czy chcesz, żeby cię Szwedy osmagały?
— Nie chcę! — zawołał żywo Maciek, trwożliwie spoglądając dokoła.
— Więc bądź cicho i chodź ze mną!
— Dokąd?
— Zobaczysz.
Maciek swoim zwyczajem leniwie obejrzał się na szczątki kramiku i szlochając, spytał:
— A to?
Kazik chwilkę pomyślał i rzeki:
— Masz racyę, szkoda tego tak zostawić. Masz tu gdzie koszyk?
— Mam… tam! i wskazał na głąb kramiku.
— Więc dawaj go, pozbieramy to wszystko i zabierzemy.
Upłynęło dość czasu, nim Maciek się poruszył, dostał się do kramu i tam pośrodku mnóstwa rupieci, wydobył duży z wikliny koszyk. Kazik niecierpliwił się, nalegał, wołał:
— A żywo! ruszajże się! cap jesteś, mazgaj i cebula zatracona!
Maciek w milczeniu znosił te wymyślania, z obojętnością taką, jakby się one jego nie tyczyły, ale wcale żwawiej się nie ruszał.