Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/251

Ta strona została przepisana.

drzeja) nie jest marą? Oczywiście jest to mara, cień tylko persony, który przybrał na się posturę rybaka Andrzeja, boć przecie żaden człowiek, który ma choćby krzynkę rozumu, nie byłby tak gadał, jako on gadał. Tak, tak, to musi być mara i my wszyscy tu jesteśmy wśród tych białych mgieł świtu, marami.
Ale już nikt nie słuchał pana Żórawskiego, który z gołą głową, z rzadkim siwym włosem rozwianym przez wiatr świtu, z brodą białą i rozczochraną, z twarzą suchą, jastrzębią, powleczoną bladością od chłodu porannego, i wzrokiem wlepionym w kłębiące się nad Wisłą mgły, wyglądał sam na jakieś widmo, na jakiegoś starego umarłego, który wstał z grobów i tu prawi niestworzone rzeczy o tem, co widział i słyszał.
Pan Rafałowicz zajął się zaraz wyprawieniem Kazika i wziąwszy go na bok, szeptem gadał mu, co ma powiedzieć panu hetmanowi Czarnieckiemu.
— Mój chłopcze — mówił — niech cię Bóg prowadzi i czuwa nad tobą i sam to dobrze wiesz, że ta wyprawa może cię na śmierć narazić, ale pamiętaj, że to co czynisz, czynisz dla dobra Rzeczypospolitej. Bądź ostrożny i miej oko na Andrzeja, który nie jest pewny. A przybywszy do obozu pana Czarnieckiego, staraj się z nim obaczyć i powiedz mu wszystko. My teraz udamy się do mojej kamieniczki, tam się zamkniemy