Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/261

Ta strona została skorygowana.

Tak prawił, a tymczasem pan Giza wydawał rozkazy żołnierzom:
— Pójdziecie za mną, a pilnować się dobrze, broń mieć w pogotowiu!
Poczem obróciwszy się do pana Rafałowicza, rzekł:
Proszę ja kogo... podobno tam do otworu w baszcie Furty bocznej jest wysoko?
— A wysoko! prawda! — zawołał zakłopotany pan Rafałowicz bez drabiny się nie dostaniemy. Skąd tu wziąć drabiny?
Pan Giza uśmiechnął się pobłażliwie i rzekł:
— Nie lękaj się waćpan, drabina jest. Cobym ja, proszę ja kogo, był za żołnierz, gdybym wszystkiego nie przewidział? No, a teraz ruszaj waćpan przodem i pokazuj nam drogę. Dopiero to zadamy Szwedom dajfeldreku!
Zacierał ręce i uśmiechał się i ruszał wyszfarcowanemi wąsami i potrząsał cienką szpadą, którą trzymał w ręku. Mąż to był już niemłody, wysoki, chudy, zawiędły, wygolony starannie, jeno miał wąsy, które wysmarowane jakąś maścią, sterczały niby dwa rogi do góry. Na sobie miał kaftan łosiowy, na nim pancerz lśniący, wielkie karwasze na rękach i buty wysokie jałowiczne na nogach. Wyglądał trochę z niemiecka, ale po rycersku.