Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/33

Ta strona została przepisana.

się niby do cerowania jegomościnej bielizny, ale że w kuchni było gorąco, więc dzierżąc w jednej ręce igłę z nitką, w drugiej koszulę, zdrzemnęła się na dobre. W kuchni było dużo much i te, znalazłszy tak obfity pokarm, jakim było spocone oblicze pani Hipolitowej, obsiadły je tłumnie i gryzły niemiłosiernie, na co jednak drzemiąca zgoła niezważała, ale zapadając w coraz większy sen, chrapać sobie na dobre zaczęła.
W tej właśnie chwili ktoś delikatnie do drzwi zastukał. Zrazu pani Hipolitowa tego nie słyszała, ale nakoniec, gdy pukanie się powtórzyło i stawało się coraz silniejszem, zerwała się na równe nogi i nie mogąc się zoryentować, przeżegnała się, szepcząc:
— W Imię Ojca i Syna, a co to?
A gdy się pukanie znów rozległo, pobiegła do. drzwi i nie otwierając, zapytała:
— Kto tam?
— Ja.
— Co za ja?
— Kazimierz Ginter.
— Ginter? co za Ginter?
— A przecie mnie pani Hipolitowa zna. Jestem syn starej Juliuszowej Ginterowej z Krzywego Koła.
— Aa! a czegóż ty, smyku, chcesz po nocy?