Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/43

Ta strona została przepisana.

stowany był jako świeca. Stąpał tak silnie, że się podłoga pod nim trzęsła.
Nie dziwota — ozwie się na to pan Rafałowicz — ratusz jest gmach stary i belki ma pogniłe. To też jeżeli jaki mąż setny idzie, to się wszystko trzęsie i jeszcze się kiedy, Boże broń, zawali. Kiedym był rajcą, gadałem o tem nieraz współobywatelom, ale to groch na ścianę. Ciężko im zawżdy było sięgać do mieszka, a teraz ciężej niż dawniej. Ale opowiadaj dalej, Kacperku. Cóż ten braciszek?
— Ano... braciszek wszedłszy na środek izby, obejrzał się dokoła, groźnym patrząc wzrokiem i rzekł grubym basem: a gdzie tu jest pan prezydent? potem zaraz się spostrzegł, spokorniał i rzekł, pochyliwszy głowę: Laudetur Jesus Christus. Już to samo świadczyło, że nie był on zakonnikiem, jeno całkiem świeckim, który na się postawę Bernardyna przybrał.
— Hm! hm! — mruknie pan Rafałowicz i przysunie się z krzesłem do Kacperka — osobliwsze rzeczy mi tu opowiadasz. Cóż dalej?
— Tedy pan Giza, który siedział za prezydenckim stołem i mozolił głowę, skąd tu wziąć dla Szwedów na wielką ucztę, którą jenerał Wittenberg wyprawia, dwustu kapłonów, baranów moc, też wołów i wszelkiego rodzaju marcepanów i napitków...