Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/44

Ta strona została przepisana.

— Jakże to? Wittenberg biesiadę wyprawia?
— A tak. Pozjeżdżały się ich żony, niby tych Szwedów, więc chcą się zabawić i wczoraj wieczorem przysłał jenerał Wittenberg do pana prezydenta, tak długą, jak moja ręka, konotatę, co miasto ma dostawić. Strach co tego tam jest! ryby, limony, pinole, wina, samego piwa pięćdziesiąt beczek...
— Patrzajże, co tym zamorczykom się zachciewa!
— A tak! a tak! ale mnie się widzi, że będą oni mieli inne limony, ale ołowiane.
— Hm! proszę ja ciebie, mój Kacperku — gadajże dalej. Cóż tedy pan prezydent i on Bernardyn.
— Ano... pan prezydent wstał i rzekł: „oto jestem“. Więc on Bernardyn obejrzał się dokoła, popatrzał na mnie i rzecze: „ja tu mam do waćpana interes, ale jeno w cztery oczy“.
— Możesz, ojcze dobrodzieju, wszystko gadać — ozwie się na to pan Giza, bo to jest mój krewniak, sekretarz radziecki, a chociaż młody, umie język trzymać za zębami.
Prawdę rzekłszy, okrutnie byłem wdzięczny za to panu Gizie, bo mię haniebna wzięła ciekawość dowiedzieć się, co to jest za braciszek i z czem do pana prezydenta przyszedł. On też obejrzał się jeszcze raz i spytał: „nikt nas tu nie