Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/50

Ta strona została przepisana.

— Hm! — mruknął zamyślony pan Rafałowicz — ja się zawżdy spodziewałem tego po panu Gizie. Nie od wczoraj go znam i wiem, co to za ptaszek. Ale burmistrz nie jest wszystkiem w mieście. Poseł królewski miał poselstwo i do rajców, do mężów trzech porządków, a oni pewnikiem inaczej postanowią.
— Nic z tego nie będzie, mój jegomość. Pan Giza, jak tylko poseł wyszedł począł stękać i narzekać i jęczeć. „A po co mi zdrową głowę kłaść pod Ewangelią!“ gadał — „nie głupim. Co nam do tego, nie myśmy tu Szweda sprowadzili i nie my go wypędzać będziemy. Kto piwa nawarzył, niech go sobie pije.“ Potem począł gadać, że go głowa i krzyż boli, że go rozebrało i musi pójść do domu i dekokt pić z dryakwi, bo mu słabo. Jakoż poszedł i położył się do łóżka i podobno chorować będzie tak długo, aż się to wszystko ze Szwedami nie skończy.
Zapanowało milczenie. Pan Rafałowicz pogrążył się w głębokie dumania, których ani Kacperek ani Kazik przerwać nie śmieli. I była wielka cisza, którą jeno zakłócało basowe chrapanie Maćka Dratewki w izbie i dyszkantowy pisk pani Hipolitowej w kuchni.
Nakoniec milczenie to przerwał pan Rafałowicz. Ocknął się ze swej zadumy, poprawił na krześle i rzekł: