Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/90

Ta strona została przepisana.

sieni kamieniczki pana Rafałowicza, ten rzekł, obcierając chustką czerwoną spocone czoło:
— No, chwała Bogu, jesteśmy na miejscu. Miałem trochę strachu, bo mogliście się czem zdradzić. Ale też gorąco!
W rzeczy samej dzień był nadzwyczaj upalny. Od samego rana słońce, płynąc po czystem jak łza niebie, piekło niemiłosiernie. Ale obaj chłopcy nie zważali na to. Dźwigając ciężkie toboły, spocili się tak, że się poprostu z nich lało, ale byli weseli, uradowani, szczęśliwi, że się tak łatwo wydostali za mury.
Pan Rafałowicz ruszył przodem sienią na maleńkie podwórko i tu do oficynki bocznej, przypierającej do muru miejskiego, wszedł i dobywszy klucza, począł otwierać głęboko w ścianie osadzone drzwi dębowe, gęsto nabite ćwiekami i okute żelazem.
— Nieboszczyk mistrz Ascoli dobrze te drzwi zaopatrzył — mówił pan Rafałowicz, odmykając zardzewiałą kłódkę — bo chciał tym sposobem zabezpieczyć swoją tajemnicę.
— Jakoś Maćka nie widać! — szepnął do Kazika Kacperek.
— Boję się, czy mu się co nie stało! — odrzekł tenże.
— Pal go kat! byle nas nie zdradził — odparł niechętnie Kacper — gotów jeszcze, jeżeli go Szwedy schwycą...