Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/91

Ta strona została przepisana.

Nie dokończył, bo w tej chwili na podwórku ukazała się cienka, chuda, wysoka postać Maćka. Był bez czapki i szczecinowate, czerwone jak u raka włosy, rozwichrzyły się szpetnie. Ubrany był w długą, ciężką bajową opończę, haniebnie poplamioną i podartą i pod nią coś dźwigał, a na plecach w prostej płachcie zgrzebnej, którą sobie na piersiach przewiązał, niósł duży toboł. Stanął, rozglądał się dokoła swemi maleńkiemi oczkami, czerwony od gorąca, spocony i brudny.
— Maciek, bywaj! — zawołał Kazik.
Poszedł do nich i rzekł:
— O, laboga, laboga, a tom się zmachał! oj rety! rety!
— Szczęśliwie się przedostałeś?
— Szczęśliwie, jeno...
— Cóż jeno?
— Jednego Szweda przedziurawiłem.
— Jakto przedziurawiłeś?
— Ano tak!
To rzekłszy wydobył z pod opończy długą, cienką nagą szpadę, na której czerniały ślady świeżej krwi i począł nią robić takie ruchy, jakby kogoś kłuł. Wszyscy zdumieni poczęli oglądać szpadę, a pan Rafałowicz, otworzywszy już drzwi do izdebki, rzekł:
— Chodźmy tam mociumpanie, tam nam Maciek opowie co się stało, bo tu niebezpiecznie gadać.