Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/92

Ta strona została przepisana.

Weszli do owej tajemniczej izdebki i poczęli ciekawie się po niej rozglądać. Była ona niewielka, silnie sklepiona, o jednem maleńkiem okienku, głęboko w mur wpuszczonem, z szybkami w ołów oprawionemi, zakurzonemi i zasnutemi pajęczyną tak, że z zewnątrz w żaden sposób dojrzeć nie można było, co się w środku izby działo. Przez to okienko przedzierał się już blady promień słońca i kładł się na kamiennej posadzce, ślizgał po stojących dokoła pułkach z księgami i widocznie zbliżał się do wielkiego obrazu, na płótnie malowanego, zawieszonego na ścianie wprost okienka i przedstawiającego siedzącą Matkę Boską karmiącą Swego Synaczka. Było tu zresztą ponuro, duszno, posępnie i wszędzie szarzały olbrzymie pajęczyny. Po kątach włóczyły się mroczne cienie, których blady promień czerwcowego słońca przez zakopcone okienko rozproszyć nie był zdolny.
— A teraz — rzekł pan Rafałowicz, siadając na staroświeckim zydlu z poręczami — gadaj, coś ty tam robił z tym Szwedem, Maćku?
Maciek zrzucił ze siebie ciężką opończę i toboł, obtarł rękawem czoło z obfitego potu, westchnął i rzekł:
— A nic, zadźgałem hycla i tyle.
— To wiemy, ale opowiedz jak to było i gdzie?
— A tam, przy dziurze w murze.