Strona:Szwedzi w Warszawie.pdf/96

Ta strona została przepisana.

a Szwed sobie popsował coś we wnętrzu, bom go na łeb wypchnął, a też był omdlały od tego, żem mu pyski zbił. Hi! hi! hi!
— I cóż potem? skądżeś wziął tej szpady?
— A wyjąłem ją z pochwy Szwedowi, zakłułem hycla jak wieprzka i przyszedłem tutaj. Hi! hi! hi! alem się okrutnie zmachał.
— Nikt tego nie widział?
— Nikt.
— Bóg by to dał — ozwał się w końcu pan Rafałowicz po niejakim namyśle — ale mnie się widzi, że z tego powodu może być bigos nielada. Bo jakże to? w takim czasie, gdy Szwedzi lada dzień spodziewają się nadejścia naszych, nagle znajdują zakłutym jednego ze swoich. Zaraz powiedzą, że w mieście jest spisek, rokosz, będą brali do więzienia, mordowali, rabowali, kontrybucye nakładali. Ot coś ty narobił!
— Forda! nikt tego nie widział. O rety, rety, jakżem się spocił! — jęczał Maciek.
— Ot z głupim gadać! — zawołał pan Rafałowicz — ja swoje, a on swoje. Cóż z tego, capie zatracony, że tego nikt nie widział, ale zawżdy trupa szwedzkiego znajdą.
— O! nie tak prędko, nikt tam nie chodzi. Leży hycel w rowie, a przytem nakryłem go ziemią i śmieciami. Nie widać go wcale. Hi! hi! hi!