Raz poraz, jeden za drugim pojedynczo wsuwają się jakieś płci męzkiej indywidua, widocznie „z pod ciemnej gwiazdy“. Jakoby obcy byli sobie zupełnie ci ludzie, przecież bardzo prędko zaznajamiają się pomiędzy sobą.
Pełagieja Ignatjewna i Apołon Frołowicz grają rolę gościnnych, serdecznych gospodarzy, — jadłem i napojem szafują przy okrzykach: „lij! prolij! ty miłyj!“...
Oświetlono wagon....
Ktoś proponuje zabawę w „kartoczki“...
Propozycya wywołuje aplauz ogólny.
Aha! teraz rozumiem, jestem pośród szulerów... jestem ofiarą, jeszcze na dworcu jarosławsko-wołogodzkim w Moskwie do ogrania upatrzoną przez członków szulerskiej wędrownej bandy: Pełagieję Ignatjewnę i Apołona Frołowicza.
Jeśli, notabene, rzeczywiście tak nazywają się ci ludzie?
Co prawda, z takimi szulerami z profesyi wówczas stykałem się poraz pierwszy. Wiadomo mi przecież było, że ci, którzy po Rosyi Europejskiej w wagonach i na parowcach grasują i upatrzone osoby ogrywają, są w swoim fachu minorum gentium.
Od braci wygnańców, od rosyan wiarogodnych, o szulerach z upodobania nieraz słyszałem fakta wprost nieprawdopodobne, a przecież najzupełniej prawdziwe, zdarzające się w Zabajkalskim, Usuryjskim i Nadamurskim kraju.
Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.