Wkrótce potem wygrana i wygrywający pobrali się i... jak fama niosła byli bardzo szczęśliwem stadłem...
Korzystam z pierwszej możności opuszczenia tak zacnej kompanii. Rad, żem zdołał bez szwanku ulotnić się z pośród bandy szulerów, sadowię się w innym wagonie.
Prócz mnie, w przedziale niema nikogo.
Staję przy oknie.
Ziemię objęła pogodna noc...
Lokomotywa ze stalowego gardzielą miliardy iskier wyrzuca...
Te obok pociągu mkną, tworząc fantastyczne widziadła: jakieś nieuchwytne, rozwichrzone, w zwałach czarnych obłoków płynące postacie, które naokół płomieniste węże rozrzucają, pożary niecą, krwawo malują niwy i gaje, lasy i rzeki po drodze spotykane w przelocie...
Purpurowe refleksy odbijają się na ciemno szafirowym firmamencie...
Wschodząca pełnia księżyca wynurza się, niby z ognistego morza...
Tymczasem kuryer nie zatrzymując się na podrzędnych stacyach pędzi... pędzi...
Rozmarzam się... Rozkoszuję myślą, że każdy obrót, każdy ruch tego olbrzyma do upragnionego celu mnie zbliża... że mnie zbliża do Ojczyzny, do swoich...
Jasny, słoneczny, sierpniowy dzień wstaje... Ustępując promiennej różowej zorzy wędrowne mgły znikają z firmamentu...
Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.