Pułkownik Walenty Lewandowski, niechcący ułatwia mi wybrnięcie z przykrej sytuacyi przypomnieniem, że to dziś sobota.
Dwa razy miesięcznie, w soboty bywały męzkie zebrania u Aleksandra Krajewskiego, przy ulicy Obożnej.
Zrywam się i, prawie nie żegnając towarzystwa, wybiegam na placyk przed hotelem Europejskim. Wsiadam do dorożki i każę się wieźć w Aleje Ujazdowskie.
Już jest godzina dziesiąta.
Na Nowym Świecie większa część sklepów już zamknięta. Przechodniów bardzo niewielu.
W Alejach Ujazdowskich już zupełnie pusto.
Przy świetle gazowych rewerberów tu i owdzie dostrzegam siedzące na ławkach, przytulone do siebie, oczywiście romansowe pary.
Ciągle doznaję wrażenia, jakoby śladem mojego wehikułu dążyła inna dorożka.
Przysiągłbym że tuż za mną słyszę stąpania znużonego dorożkarskiego szłapaka...
Jestem pewien, że ściga mnie szpieg...
Jestem pewien, że skorobym wysiadł, każe mnie aresztować i do ratusza, albo na Pawiak powiezie natychmiast.
— Już koniec Alei, panie, — mówi dorożkarz odwracając się do mnie z kozła, — już Belweder.
— Belweder — powtarzam jak echo.
— Pan każe do rogatek, czy też za rogatki jechać?
Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.