— Wysiądę — odpowiadam po chwilowym namyśle i wysiadam nie mając żadnego planu, żadnego pomysłu, co dalej robić ze swoją osobą?...
Tak! nie myliłem się: trop, w trop za mną dążyła dorożka, zajęta przez dwie osoby: kobietę i mężczyznę.
Odgaduję.
Szpicel zabrał ze sobą kompankę, aby od siebie odwrócić moją uwagę, moje podejrzenia, aby swemu pościgowi za mną nadać pozór romantycznej eskapady.
Schodzę z szosy w aleję. Oni zawracają.
Ja dążę ku miastu — oni też ku miastu dążą noga za nogą, równolegle ze mną...
Zresztą absolutna pustka. Tylko ku Łazienkom galopem posuwają się dwa odkryte powoziki, wiozące oficerów grodzieńskiego pułku lejbgwardyi.
Otaczają mnie obszary ciche, rozjaśnione srebrzystym księżyca blaskiem.
Lewą stronę Alei zajmuje letni obóz wojsk.
Białe namioty obozu wyglądają niby jurty nomadów. Obóz już we śnie pogrążony. Tu i owdzie mignie coś — jak iskra, albo jak skrzydełka przelatujących świetlików — to ostrze bagnetu szyldwacha.
W pośrodku Alei, sylwetkowemi kontury, na srebrzystem tle rysuje się wydłużona postać stójkowego.
A tamci wolniusieńko, wolniusieńko, wciąż, wciąż jadą za mną...
Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.