Rzeczywistość odsłania się przedemną, niby krajobraz, z którego opadły ciemności i mgły...
Decyduję się opuścić Warszawę najpierwszym pociągiem, jaki odejdzie w kierunku Kostromy, i z drogi dopiero dać moim przyjaciołom wiadomość o moich obawach i przygodach.
Jestem spokojniejszy, niżli wczoraj. Jestem zrezygnowany przyjąć mężnie wszelkie pociski, jakie los ma dla mnie w swoim kołczanie — jednak wychodząc z pokoju płochliwe spojrzenie zapuszczam w głąb hotelowego korytarza.
Pusto...
Wolnym, swobodnym krokiem zadowolonego z siebie safanduły ze wschodów schodzę — nagle...
Po za sobą słyszę cicho, nieśmiało wymówione:
— Pan Szymon Tokarzewski, z Halicza...
— Oho! niema głupich! niedoczekanie twoje, abym się obejrzał, niedoczekanie, naiwny szpiclu! myślę i idę, ani przyśpieszając, ani zwalniając kroku.
A głos tymczasem powtarza:
— Pan Szymon Tokarzewski z Halicza.
Na pierwszem piętrze ktoś zachodzi mi drogę z flanku...
Anim drgnął, anim się zatrzymał...
Aż tu czarno, żałobnie ubrana postać wyciąga ku mnie ręce, delikatnie ujmuje moje dłonie i słodki dźwięczny głosik pyta:
Strona:Szymon Tokarzewski - Bez paszportu.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.