Biesiadujący coraz to nowe wznosili zdrowia.
Nasze omskie!
Nasze tułskie!
Nasze akmołińskie!
Coraz to inne głosy wywoływały nazwy guberni, okręgów, różnych miast rosyjskich i syberyjskich, na cześć których toastowano i po każdym toaście wielokrotnie wykrzykiwano: hurra!
— Czeławiek! czeławiek! — wrzeszczał jakiś tłuścioch w fałdzistej kapocie, w aksamitnej krymce, która mu aż na brwi spadała — czeławiek, czemu ty zamiast wina przyniósł nam szczy[1].
— Izwinitie baryń, to nie szczy, a najlepszy francuski Łafit. Proszę pokornie, my w naszym francuskim restoranie same najlepsze i najdroższe wina gościom naszym podajemy — ekskuzował się „czeławiek”, a podczas tej kontrowersyi usługującego chłopca z amfitryonem, współbiesiadnicy pomiędzy sobą rozmawiali półgłosem.
— Dzisz! Ilaryj Tagancew w tobolskiem więzieniu brodnią szczy chlipał, kajdanki na nogach miał, a teraz dworyanina pamieszczyka[2] udaje, udaje. Pieniądze fałszował. Nie dowiedli mu... Taki mądry był chłop!...