durze, z poczerniałemi epoletami, z brodą, o klingę szabli opartą, na krześle siedział jak na koniu!
— Nu’s wy „pustomiele[1] nie wycierajcie sobie mną gęby. My przecie bydła razem nie paśli ni razu.
— Ale z jednego koryta wy nieraz jadali razem — wtrącił młody, przystojny oficerek.
— Prawdę mówi! prawdę! — śmiechem uciesznym huknęła cała męska część towarzystwa.
Natomiast „damy“ wprost wpadły w furyę.
— Bo jak cię tą butlą gwizdnę, praporszczyku! krzyczała najenergiczniejsza z nich — Sonia, swoją groźbę popierając, aż nadto wymownym gestem. — Dzisz go! Dybicz Zabałkański.
— Uspokójcie się moje mileńkie i piękne — mówił oficerek — nie mogę kajać się przed wami, bo was nie obraziłem przecie. Uspokój się czarnobrewa Soniu. Flaszczynę wódki lepiej z przyjacielem wypić, niźli ją o łeb tegoż przyjaciela rozbić, za co można się dostać do tiurmy[2], nie mówiąc już o tem, że rozlewać wódkę — szkoda!
— Prawda twoja Lew Leontiewicz, — przytakiwali wszyscy, tym razem jednogłośnie mężczyźni i damy.